T.Love, Gdańsk, B90, 16.10.2022 r.

Płyta Hau! Hau!, choć zaskoczyła stylistycznie, okazała się świetnym powrotem T.Love, w składzie z lat 1992-94, odpowiadającym za jeden z najważniejszych albumów w dorobku zespołu – King. Przyniosła też Pochodnię, największy hit zespołu od ładnych paru lat, być może wręcz od Nie Nie Nie z roku 2001. Zespół, powracający po niemal pięcioletnim zawieszeniu działalności, w składzie nieco klasycznym (sekcja rytmiczna na pokładzie już ponad 30 lat), ale też i eksperymentalnym (obaj gitarzyści opuszczali grupę w nie najlepszej atmosferze) zyskał zatem świetną legitymację do wznowienia działalności koncertowej, nie polegającej wyłącznie na odcinaniu kuponów i odgrywaniu klasyków z okazji 40-lecia działalności. 

O ile jednak płyta dostarczyła dobrych wrażeń, to występ grupy na tegorocznym majowym Sopot Festival, przyniósł duże rozczarowanie i spore wątpliwości, co do formy zespołu i sensu jego powrotu. Fakt, swoje zrobiło fatalne nagłośnienie, i pokątne ustawienie, zmarginalizowanie zespołu, kosztem ekspozycji Muńka, niemniej jednak fani mogli poczuć się zaniepokojeni czy T.Love nie wchodzi jednak powoli na ścieżkę odcinających kupony weteranów, przyciągających wyłącznie publiczność nostalgią. Październikowy koncert w gdańskim B90 rozwiał jednak wszelkie wątpliwości. T.Love wciąż w formie!

Grupa na pewno ma za sobą solidną rozgrzewkę – trasa ruszyła w maju i właśnie weszła w swoją finalną fazę. Trasa – trzeba podkreślić – niezbyt intensywna, dająca przestrzeń na oddech, przede wszystkim wracającemu po olbrzymich zdrowotnych turbulencjach liderowi. Ewidentnie widać brak specjalnego ciśnienia związanego z powrotem czy celebrowaniem okrągłej rocznicy. I dobrze!

Materiał został więc dobrze przećwiczony, a zespół miał czas na nowo się zgrać. I to wszystko było widać i słychać.

Sporym zaskoczeniem był dla mnie wiek publiczności. To już nie czasy studenckiej widowni i jak się okazało nie tylko szyld Muniek i przyjaciele, ale również samo T.Love przyciąga już głównie ludzi, dla których triumfalny okres działalności zespołu przypadł na ich nastoletnio – studencki czas. 

Z małym poślizgiem, przy dość solidnie wypełnionym klubie, impreza ruszyła. Na dzień dobry klasyk spółki autorskiej Benedek/Staszczyk, czyli Na bruku. I od razu dwa spostrzeżenia.  Po pierwsze – nieco wolniejsze tempo. Po drugie – znakomite nagłośnienie, z dobrze wyeksponowanym wokalem, ale i odpowiednio zbilansowanym brzmieniem poszczególnych instrumentów. To pierwsze okazało się charakterystyczne dla wszystkich numerów. Można się zżymać czy próbować usprawiedliwiać Muńka, że wiek robi swoje, natomiast pozostało to absolutnie bez wpływu na jakość granych kawałków.

Set, w stosunku do poprzednich występów, został zmieniony tylko kolejnością. Mieliśmy zatem znakomity miks aż siedmiu numerów z nowej płyty i czternastu hiciorów. Nowa płyta, mimo swojego ewidentnie modnoklawiszowego charakteru, bardzo dobrze wypadła w rockowym entourage’u z nieco zwiększoną rolą gitar. Panowie słusznie wierzą w ten materiał, bo momentami brzmiało to porywająco, zwłaszcza te – a jednak! – bardziej rockowe numery, jak Trzy Czwarte czy Hau! Hau! z refrenem głośno skandowanym przez publikę. Gdzieniegdzie ewidentnie publiczność wydawała się nieco obojętna, niezaznajomiona z nowym repertuarem, w efekcie emocje siadały, jednak czysto muzycznie materiał z Hau! Hau! bronił się bardzo dobrze. Osobna kwestia to Pochodnia, którą wokalnie wspomogła wschodząca gwiazda młodego pokolenia – Mery Spolsky, – wnosząc na scenę rozbrajający uśmiech i świetnie wpasowując się w tilawowe pozytywne wibracje. Nie ma wątpliwości, że ten utwór szeroko istniał w świadomości audytorium przed koncertem.

A propo pozytywnych wibracji. Muniek Staszczyk doprawdy w doborowej formie, tak wokalnej, jak i tej fizycznej. Zaskoczył może trochę dość lakoniczną konferansjerką, ograniczającą się głównie do pokrzykiwań czy upewniania się czy wszyscy dobrze się bawią. Zaczął też jakby trochę nerwowo, niepewnie, również w mowie ciała, co dało nieco zabawny efekt, szybko jednak wyluzował, w czym pomogło na pewno żywiołowe przyjęcie publiczności. Pozostała ekipa – nikomu nic nie wypominając – to już też nie młodzieniaszki, ciężko więc oczekiwać od gitarowej ekipy szaleństw na miarę Janka Pęczaka, a i przecież zarówno Janek Benedek, jak i Perkoz nigdy nie należeli do scenicznych szołmenów. Zrobili natomiast swoje – grali czujnie, dobrze i wyglądali na dobrze czujących się w swoim towarzystwie na scenie. Warto wspomnieć, że zespół wspiera gościnnie – reprezentujący bardziej pokolenie wspomnianej Spolsky –  klawiszowiec Marcin Nejman.

Hity. Czy tam klasyki. Pominięte zostały trzy płyty – Chłopaki nie płaczą, Old Is Gold i T.Love. Siłą rzeczy z czegoś trzeba zrezygnować. Nie zabrakło może dla niektórych mniej oczywistych rzeczy – jak rewelacyjny Motorniczy – a zarazem było wszystko, czego każdy oczekiwał – hity z czasów alternative, i te bardziej rockowe, i bardziej mainstreamowe – Wychowanie, IV LO, Banalny, Gnijący Świat, 1996, Ajrisz, King, Autobusy i Tramwaje, Nie, Nie, Nie, Bóg (gdzie Muniek zapomniał i pomylił tekst pierwszej zwrotki) czy w końcu na zakończenie fenomenalny cios w postaci niezwykle żywiołowej wersji Potrzebuję Wczoraj. W końcu na bis – I Love You i Warszawa. Publiczność była więcej niż zadowolona, trzeba przyznać, set wyjątkowo trafiony. Skądinąd – zespół może naprawdę pochwalić się imponującą liczbą klasyków, które na zawsze zostaną w historii polskiego rocka. 

Niemalże po równo 90 minutach zespół zszedł ze sceny. Mam nadzieję, że rozochocony dobrym przyjęciem płyty i trasy, wróci do studia i pozostanie z nami na scenie jeszcze ładnych parę lat. Oglądać ich na scenie, to wciąż wielka przyjemność.