Queen – Rock Montreal & Live Aid

Queen Productions (2007)

6 out of 6 stars

Powiedzmy to od razu – Rock Montreal to po prostu rewelacyjne wydawnictwo, znakomicie ukazujące i pozwalające zrozumieć fenomen jakim był zespół Queen – zdecydowanie należący do ścisłej czołówki rockowych pod kątem jakości koncertów.

A jest to wydawnictwo – zwłaszcza u nas w kraju –  mniej znane i popularne niż Hungarian Rhapsody czy Live at Wembley. Jego historia jest dosyć skomplikowana – pierwotnie wydane w 1981 na VHS pod tytułem We Will Rock You, wznawiane w 2001 roku w kiepskiej wersji, swoją właściwą odsłonę uzyskało dopiero w momencie kiedy zespół przejął do niego wszelkie prawa i ostatecznie wydał je w 2007, po sporych pracach edytorskich, na blu-rayu i DVD.

To kompilacja dwóch występów z 18-tysięcznej hali Forum w Montrealu z listopada 1981 roku. Jesteśmy w okresie po premierze znakomitego The Game – jedynej płyty grupy, która stała się numerem jeden zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i USA. Queen było już wtedy wielką gwiazdą, z całą masą hitowych albumów i singli po obu stronach Atlantyku. Jak możemy przeczytać w autoreklamie, to ostatnia okazja zobaczenia Queen w wersji surowej – wyłącznie czwórka muzyków, bez wspierania się klawiszowcem czy dodatkową gitarą. 

Pierwsze co zwraca uwagę to kapitalny, ostry obraz. Rzadko zdarza się, aby występy z tego okresu miały tak znakomitą jakość, tu zadbano o to od samego początku. Mamy więc niebywałą okazję oglądać koncert sprzed 40 lat w niemalże współczesnej jakości.

Potem zaczynamy dostrzegać jak znakomita jest gra świateł i w jak doskonałej formie są muzycy. W końcu – słyszymy bardzo ciekawą setlistę. 

A zatem – mieszanka wybuchowa.

Wróćmy do setlisty. Rewelacja, właściwie bez słabego punktu, z dużą ilością smaczków. Szybkie, ostre, bezkompromisowe wersje We Will Rock You (znakomicie otwiera koncert), Let Me Entertain You (ten numer wyjątkowo dużo tu zyskuje i sprawia dużo lepsze wrażenie niż na płycie) czy Now I’m Here. Zachwycające wykonanie Somebody To Love, pokazujące jak znakomitym wokalistą był Freddie. Sensualne i momentami mocno psychodeliczne Get Down Make Love z kapitalną pracą świateł. Ciekawe Love of My Life, gdzie Freddie po świeżym ówczesnym doświadczeniu z gorącą publicznością z Ameryki Południowej, zdecydowanie liczył na mocniejsze wsparcie Kanadyjczyków (mam wrażenie, że w czasie wykonania jakby zwracał się do Maya słowami they’ don’t know it, a ten odpowiada mu it’s alright). Pierwsze wykonanie na żywo Under Pressure. Krótka improwizacja przed Keep Yourself Alive… Nie brak największych hiciorów – Bohemian Rhapsody (z chóralnym fragmentem odtworzonym z taśmy na tle pustej sceny), Killer Queen, We Are The Champions, Another One Bites the Dust…  A największym zaskoczeniem może być grane pod koniec Sheer Heart Attack. Przy tak znakomitej setliście zwraca uwagę jak gorąco publika reaguje na numery z nowej płyty, oprócz wspomnianego Another One Bites the Dust, Play The Game, Save Me (z Mayem przy pianinie) czy Dragon Attack. Queen w każdym z numerów jest tu klasą samą dla siebie. Warto wspomnieć, że ze sceny wybrzmiały także Flash i The Hero, ale ich posłuchać możemy sobie tylko w wersji CD – ponoć były jakieś problemy z wizualiami.

Muzycznie znakomicie, wizualnie także. O światłach wspominałem. Warto o samych muzykach. To już zespół emanujący pewnością do siebie, nie grający z pewną taką nieśmiałością,  jak na wydawnictwach z lat 70.

Freddie już w ikonicznym imidżu – krótkie włosy, wąsy, dżinsy, adidasy, podkoszulek (lub z gołym torsem), prezentuje się bardzo męsko. Porównajmy jakie chuchro zrobiono z niego w filmie Bohemian Rhapsody. W Another One Bites The Dust wychodzi w króciutkich, białych dżinsowych spodenkach, siatkowanej czapeczce Montreal Canadiens, na bosaka i z… apaszką na szyi. Mało kto mógł sobie na takie coś pozwolić. Cały Freddie. Oczywiście olbrzymie wrażenie robi to, jak niesamowicie się porusza. Warto zwrócić też z przymrużeniem oka uwagę na to, że zamiast lovely darlings, jak w latach 70. zwykł zwracać się do audytorium wokalisty, tu, w czasie Jailhouse Rock, słyszymy move it you fuckers, come on.

Nie zabrakło słynnych zabaw Freddiego z publicznością – wzorowy materiał edukacyjny – po prostu niedościgniony wzór dla wszystkich wokalistów. Ale swoje pięć minut mają też oczywiście Taylor (oprócz solówki, której część gra na… kotłach, również niełatwe wyśpiewanie zza perkusji I’m In Love With My Car) i May. Wszyscy, także z gracją tańczący na scenie z basem Deacon, są ewidentnie w świetnej formie. I świetnie, niezwykle czujnie ze sobą (a także ekipą techniczną) współpracują.

Wielkim smaczkiem koncertu jest możliwość włączenia w czasie niego napisów (lub głosu), w których Roger Taylor i Brian May na bieżąco komentują to, co dzieje się na scenie i przywołują masę ciekawostek (oczywiście na wersję polskojęzyczną nie ma co liczyć). A robią to w sposób pełen charakterystycznego brytyjskiego humoru i ironii. Przykład – zastanawiają się jak Freddie zmieścił gitarę w wannie, a tak rzekomo powstało Crazy Little Things Called Love. Mamy okazję poznać dzięki temu niemało smaczków, a i przy okazji zapoznać się z niemałym ego muzyków, ot chociażby czytając Maya dość namolnie narzekającego na pominięcie go w niektórych ujęciach w trakcie wykonywania solówek. Nie brak narzekania na przeszkadzających kamerzystów, reżysera (Saula Swimmera) czy niewłaściwe ujęcia. Co tu dużo pisać – widać, że, wbrew temu co wydawać by się mogło z ekranu, koncerty te nie były grane w idyllicznej atmosferze, co znajduje swoje potwierdzenie w wypowiedziach muzyków.

Fenomenalny koncert zarejestrowany w znakomitej jakości obrazu. A bonusy też niczego sobie.

Dorzucono bowiem słynny występ Queen z Live Aid z 1985 roku, którego legendę wzmocniono, czyniąc z niego centralny punkt filmu Bohemian Rhapsody. Queen mieli bogatą tradycję medleyów, jak i grania utworów ostrzej, szybciej, stąd sprytnie w 20 minut załatwili Bohemian Rhapsody, Radio Ga Ga (robiące wrażenie klaskanie wielotysięcznego tłumu – magia,wpływ teledysku), przyśpiewki Freddiego z publiką, Hammer To Fall, Crazy Little Thing Called Love, We Will Rock You i We Are The Champions. Tego wieczoru Freddie i cały zespół przyćmili wszystkich, a przecież grali jeszcze kiedy było jasno, wcale nie jako główna gwiazda. No właśnie, dodano też, mniej znane, a wykonane prawie 3 godziny później, idealnie pasujące do założeń imprezy, Is This The World We Created – tu tylko Freddie z akompaniamentem Maya.

Materiał z Live Aid wzbogacono ciekawym 10 minutowym wywiadem i fragmentami próby oraz kilkuminutowym fragmentem ówczesnego programu telewizyjnego, przedstawiającego zespół, z wypowiedziami Briana, Johna i Rogera.