Virgin (2014)

Najstarszy oficjalnie zarejestrowany materiał z koncertu Queen został oficjalnie wydany dopiero 40 lat po samym wydarzeniu. Wcześniej jego fragmenty puszczano w amerykańskich kinach jako wstęp do The Song Remains The Same Led Zeppelin czy filmu… Szczęki II. Z kolei w Zjednoczonym Królestwie, film umilał oczekiwanie na pinkfloydowe Live At Pompeii czy The Wall.
Rainbow Theatre – pierwotnie kino zbudowane w latach 30., obecnie budynek należący do kościoła anglikańskiego, częściowo stanowiący świątynię, swoją muzyczną erę przeżywał od lat 60. do roku 1982, przeżywając swoje apogeum i goszcząc wszystkich największych w latach 70. Miejsce zatem w owym czasie niezwykle istotne.
Jesteśmy w czasie trasy promującej dopiero co wydany album Sheer Heart Attack, który wszakże ukazał się ledwie 8 miesięcy po Queen II. Zespół wieńczy tymi koncertami występy w Anglii, Szkocji i Walii i zaraz rusza na europejski kontynent. W Rainbow mamy dwa koncerty – oba wyprzedane do ostatniego miejsca, co podkreślono już na okładce wydawnictwa. Co nie dziwi, bo Queen zaczyna podbijać listy przebojów swoim pierwszym dużym hitem – Killer Queen, coraz śmielej radził sobie też Seven Seas Of Rhye. Wydawnictwo stanowi kompilacje najlepszych wykonań z obu wieczorów.
A zatem prestiżowa sala wypełniona po brzegi i wspinający się coraz śmielej na szczyt zespół. O tym jakie odległe to czasy, świadczy chociażby króciutkie ujęcie na początek, w którym możemy zobaczyć jaką limuzyną panowie podjeżdżają pod klub.
Wydawnictwo cieszy dobrze odnowionym obrazem i znakomitym dźwiękiem. Owszem, gdzieś tam migną jakieś paski, gdzieś jest nieostro, jak na dzisiejsze standardy koncert może się wydawać nieco zbyt statyczny, natomiast… oprócz mody i typowych dla lat 70. strojów, nic tu się nie zestarzało.
Po pierwsze – fantastycznie jest słuchać ten materiał na żywo. Rzut oka na setlistę – myślę, że wielu tych, którzy pokochali Queen z wielkich hitów, może nie rozpoznać większości tytułów, wszak to repertuar z trzech pierwszych płyt. Materiał, który niekoniecznie zaistniał w szerszej świadomości, niekoniecznie przebojowy, momentami może nazbyt barokowy i przekombinowany, ale przecież niezwykle ciekawy.
Panowie potrafią solidnie dołożyć do pieca stając szranki z najciężej grającymi zespołami owych czasów, vide: Ogre Battle, Stone Cold Crazy (ale czad!), Liar, Modern Times Rock and Roll, a równocześnie zachwycić przepięknym, delikatnym White Queen (tu w cudnym wykonaniu z bardzo ładnym fragmentem granym przez Mercury’ego na pianinie), słyszymy tu wszystko to, co wkrótce zaprowadzi zespół na sam szczyt – charakterystyczne partie chóralne mamy tu już w pełnej okazałości (momentami włącza się i Deacon), choć wiele spośród nich jest odtwarzanych z taśmy. Świetny jest też medley złożony z In the Lap of The Gods, Killer Queen, The March of The Black Queen i Bring Back That Leroy Back. Nie brak charakterystycznej solówki Maya w Son and Daughter (ten riff!), jak i krótkiego popisu Taylora w znakomicie wykonanym Keep Yourself Alive. Brakuje może tylko materiału na bisy i zakończenia z przytupem.
Jak głosi fama, pogrzebano trochę przy tym materiale w studio – ale nie zmienia to faktu, że zespół wypada tu znakomicie – widać, że nic ich nie zatrzyma w drodze do sukcesu.
No dobra, ale mówimy przecież o materiale wideo. I cóż – oglądając Freddiego Mercury’ego widać, że ten gość niedługo będzie rządził na rockowych scenach całego świata. Już tu – z delikatnym makijażem, pomalowanymi na czarno paznokciami i – zwłaszcza w drugiej części koncertu – odpowiednio ekstrawaganckim strojem (obcisły, czarnym kostium z odsłoniętym torsem) – emanuje pewnością siebie, świetnie się rusza i niezwykle kokietuje publiczność czy to charakterystycznym dla siebie you lovely darlings czy to pokazując swoją czarną rękawiczkę i mówiąc, że ma na niej prawdziwe diamenty, które dostał w prezencie od samego diabła. Publiczność nie reaguje jeszcze spektakularnie na poszczególne numery czy nie śpiewa ich razem z zespołem, ale czuć, że reaguje żywiołowo, a gdzieś tam wchodzi nawet w krótkie dialogi z Freddiem o setliście A ten koleś od początku wiedział, czego oczekuje rockowa publiczność.
W tle jak to zwykle pozostaje John Deacon, a Roger Taylor i Brian May dostają oprócz solówek i dośpiewywanek, również szansę na wypowiedzenie kilku słów i absolutnie nie pozostają w cieniu. Skądinąd czuć tu gdzieniegdzie jakieś prztyczki w stronę najwyraźniej niezbyt przychylnych recenzji ze strony mediów.
To rok 1974, a zespół jest u progu sławy – nie ma więc – jak pisałem – mowy o jakiejś wielkiej dynamice, światłach czy spektakularnym show. Ale tych czterech gości i ta muzyka, bronią się znakomicie. Znakomite świadectwo rodzącej się potęgi z epoki.
Jako bonus dostajemy 10 minutowy fragment koncertu z tego samego miejsca z marca 1974 r. (całość materiału zaginęła) – jakość obrazu bootlegowa, różnica przede wszystkim wizualna – wszyscy, za wyjątkiem – przez moment – Freddiego, na czarno.
Fani zespołu mogą przyznać maksymalną ocenę.