Coma, Gdańsk, Stary Maneż, 22.03.2019 r.

Przyznam, że wyjątkowo mocno ostrzyłem sobie zęby na ten koncert. Oto Coma miała zafundować mi nostalgiczną podróż w czasie do dzieciństwa i niebywałą okazję do posłuchania kultowych piosenek z trylogii Pana Kleksa na żywo, w mocno rockowej odsłonie. O co chodzi? Ano, przy okazji zeszłorocznego Męskiego Grania, organizatorzy, zapraszając do swojej załogi łódzką szóstkę, zażyczyli sobie od nich jakiegoś projektu specjalnego. Zespół poszedł w kierunku własnej interpretacji polskiej muzyki filmowej, nieoczekiwanie odkrywając na nowo niezwykłą świeżość, ponadczasowość, drugie dno czy melodyjność rodzimych piosenek z filmów dla dzieci. Można było do tego podejść na zasadzie pełnego odlotu i parodii, ale panowie wzięli się do sprawy na poważnie i po dobrym przyjęciu części materiału na żywo, na wspomnianym Męskim Graniu, wydali w tym roku pełnowymiarową płytę, którą zdominowały właśnie utwory z trylogii filmowej opartej na książkach Brzechwy. Album jest znakomity (o tym przy innej okazji), a kapela ruszyła w trasę skupioną na jego promocji – odgrywany jest w całości, z pominięciem siedmiu numerów instrumentalnych.

Spodziewałem się, że takich jak ja, nastawionych na sentymentalną podróż w przeszłość, będzie w Starym Maneżu całkiem sporo. Ba, sam zespół liczył, że charakter trasy spowoduje również i to, że rodzice zabiorą na występ swoje dzieciaki i z tej okazji rozpoczynał swoje występy dosyć wcześnie, w przypadku gdańskiego występu, impreza wystartowała chwilę po 19-ej.

Tymczasem mina mi lekko zrzedła, kiedy 25 minut przed nominalnym rozpoczęciem koncertu zastałem kilkadziesiąt osób na sali i trzy osoby czekające w kolejce przy barze… Owszem, ostatnimi czasy muzyka Comy, wzbudzała spore kontrowersje, a zespół wystawiał miłośników swoich dokonań na liczne próby, ale żeby aż tak?

Na szczęście okazało się, że zawiniła stosunkowo wczesna godzina występu i ludzie wypełnili cały Maneż dosłownie chwile przed planowanym rozpoczęciem koncertu. Dzieciaków nie zaobserwowałem, z wyjątkiem jednego berbecia w słuchawkach ochronnych.

Ruszamy. Łodzianie z miejsca ruszają z Witajcie w naszej bajce. W uszy od razu rzuciło się bardzo dobre, selektywne brzmienie. Zdecydowanie muzykom świetnie udało się oddać brzmienie utworów z płyty, a świetną robotę robił tu najmłodszy stażem muzyk zespołu – klawiszowiec Paweł Cieślak. Z kolei oczy cieszyły wyświetlane z tyłu muzyków, na sporej płachcie, wizualizacje potęgujące nostalgiczne doznania – nie było bowiem sztampy a’la fraktale, lecz nawiązania do granych utworów, a to Pi i Sigma, a to sceny z Pana Kleksa – w całości, wycinkach lub z nałożonymi różnymi filtrami (pamiętacie jak Wielki Elektronik w finalnej części trylogii ściągał do swej siedziby na planecie Mango różne szkarady z całego kosmosu? nie zabrakło i takich, ekhm, perełek).

Pierwszy utwór zapowiadał szampańską zabawę. Jednak Rogucki, witając się z publiką, lekko się asekurował, wyjaśniając o co z tą płytą chodzi, niby żartem wspominając żeby nie hejtować, że Coma się skończyła, jakby mając wątpliwości czy publiczność zrozumie prezentowany materiał. Zapowiadając kolejny numer, wspomniał, że dla niego jedno z najbardziej przerażających doświadczeń z dzieciństwa, to scena marszu wilków z Akademii Pana Kleksa, a zaraz po niej marsz robotów z Podróży Pana Kleksa. Od razu poczułem płaszczyznę porozumienia. Ja tam boję się tych scen do dzisiaj!

No to rusza świetna wersja ponurego Marszu robotów, a na ekranie sceny z kleksowych podróży. Wplecioną na płycie w utwór wypowiedź Wielkiego Elektronika, tu w całości widzimy także na ekranie. UWAGA! Włączam zapis waszej pamięci. Na 24 sekundy. Podaję program zapisu. Wszystko co ludzkie psuje się i jest niedoskonałe. Myślenie męczy… Cóż za surrealistyczne uczucie, pełen odlot! Miałem okazję usłyszeć Marsz wilków w wykonaniu TSA na żywo, a teraz to… Jak to się ładnie mówi, coś chwyciło za gardło…

W czasie utworu rozglądam się po publiczności i czuję jednak lekkie skonfundowanie. Oprócz mnie, współtowarzyszy i zespołu, mało kto się tak naprawdę bawi, choć wśród publiki, obok młodzieży, niemało ludzi, którzy powinni ten klimat znać i szybko załapać. Tymczasem widzę jakieś zniecierpliwienie, jakieś zacięte spojrzenia, założone ręce i jakieś takie, hmm, nadąsanie, naburmuszenie, spojrzenia: o co tu do cholery chodzi? Nasiliło się to przy okazji zapowiedzi fantastycznej wersji Wędrówki z O dwóch takich, co ukradli księżyc (obyło się bez politykowania). Odniosłem wrażenie, że co najmniej połowa publiki nie wiedziała o co tu chodzi, co to za utwory, skąd one się wzięły, czy to nie ukryta kamera… Ekstremum nastąpiło chyba kiedy poleciał Chodź ze mną z Wyspy Złoczyńców, utwór mający już ponad 50 lat, mający jako autorów szacowny duet Kilar/Osiecka, chyba najchłodniej przyjęty tego wieczoru.

Z jednej strony dziwne to i lekko zasmucające. Z drugiej, nie oszukujmy się, filmy z których pochodzą te utwory, to dla współczesnego pokolenia klasyczny paździerz. Ich „efekty specjalne” sposób realizacji, ale i trącąca myszką sama fabuła mogą budzić tylko politowanie i kpinę wśród młodych ludzi wychowanych na współczesnym kinie – czy to perfekcyjnych technicznie animacji czy kina komiksowego. Z kolei dla większości 30 – 40 latków to po prostu filmy z młodości, mało kto ma do nich jakiś większy sentyment. Co tu się dziwić, że nikt tego nie ogląda, co tu mówić o znajomości jakichkolwiek utworów z tych dzieł. Zestarzało się to wszystko, nikogo nie obchodzi już komandor Max Benson, stan ostatniego rezerwatu przyrody czy brak atramentu w Bajdocji. Pozostała nostalgia takich jak wyżej podpisany czy muzycy Comy i rozżalenie, że młodzież nie rozumie.

Generalnie miałem wrażenie, że i muzycy byli lekko speszeni przyjęciem, że liczyli na więcej. Że nawet jeśli nie wjedzie klimat nostalgii, to przynajmniej ludzie będą bawić się dla beki… A tu przyjęcie zobojętniałe, chłodne.

A przecież muzycznie wszystkie prezentowane utwory są świetne w oryginale – już wtedy większość z nich naznaczona była rockowym pazurem. W znakomitych, oryginalnych aranżacjach Comy, uwypuklających ich psychodelię, uniwersalność, lśnią pełnym blaskiem, ani trochę się nie zestarzały.

Wróćmy na scenę. Tancbudę rozkręciły bowiem te bardziej znane utwory – Meluzyna i przyjęte z największym aplauzem – Z poradnika młodego zielarza, gdzie zespół nie omieszkał wykorzystać okazji do zaprezentowania trochę zielska na ekranie. Hmm, może chodziło o to, że płyta w sumie świeżo wyszła, ledwie tydzień przed koncertem, że ludzie nie znali, że byli zaskoczeni? Entuzjazm utrzymał się jeszcze przy niezwykle dynamicznej wersji Przybyszów z matplanety. Pierwszą część koncertu zakończyliśmy – nomen omen – Pożeganiem z bajką przy kręcącym się w tle dziku z ZOO z Akademii. Wspaniałe.

I chwilę później rusza druga część, zapowiedziana jako nasze greatest hits. Zaczęli jednak od licznej prezentacji całkiem niezłej płyty Metal Ballads vol.1. Przyznam, że utwory z niej w wydaniu koncertowym sporo zyskały. Bardzo dobrze wypadło i łagodniejsze Uspokój się i napędzane świetnym, motorycznym riffem Widzę do tyłu czy wręcz histeryczne Odwołane. Publika bawiła się zgoła inaczej niż przy części pierwszej, zupełnie inny odbiór, zachowanie, reakcje, weszliśmy w fazę dobrego rockowego koncertu. Widać było, że zdecydowana większość przyszła po prostu na klasyczny koncert Comy, a mało kogo przyciągnął projekt, wokół którego zbudowano całą trasę.

A na koniec już faktycznie największe hity, zagrane z werwą, energią, przyjęte entuzjastycznie. Daleka droga do domu, Spadam, Los cebula i krokodyle łzy, Skaczemy. Rewelacja!

Jako rewelacyjny należy ocenić też cały koncert. Coma jest w bardzo dobrej formie muzycznej. Utwory z ostatniej, powiedzmy „standardowej”, płyty na duży plus, hity wykonane perfekcyjnie, a nostalgiczny projekt Sen o siedmiu szklankach na żywo wypada kapitalnie, do tego w wersji z wizualizacjami, nabiera dodatkowego smaku.

Na koniec dodać można chyba tylko, że racje miał Krzysztof Gradowski, dając 31 lat temu Fronczewskiemu – Kleksowi do wyśpiewania taki tekst:

Były kiedyś takie czasy na tym świecie
kiedy bajki przebywały między nami
za górami, za lasami, dobrze wiecie
można nawet było spotkać się z czarami

(…)
Wszystko to wrzucono dawno do lamusa
pozamieniano zło i dobro kostiumami
nie ma już króla, nie ma szpaka Mateusza
jest tylko ekran
jest tylko ekran
jest tylko ekran z błyszczącymi cyferkami!