Budgie, Szczecin, Słowianin, 21.04.2009 r.

Artykuł oryginalnie opublikowany na rockers.com.pl 25.04.2009 r.

Budgie

Szczecin, Słowianin
21.04.2009 r.

Setlista:
1. Panzer Division Destroyed
2. Guts
3. Dead Men Don’t Talk
4. Melt the Ice Away
5. Justice
6. I Turned to Stone
7. Falling
8. Parents
9. In For The Kill/Crash Course In Brain Surgery/Hot as a Docker’s Armpit/In For The Kill
10. Nude Disintegrating Parachutist Woman/Zoom Club
11. Napoleon Bona Part 1&2
12. Breadfan/Whiskey River/Breadfan

Ostatnimi czasy szczeciński Słowianin przeżywa prawdziwy rozkwit. Odbywa się w nim coraz więcej koncertów rockowych i to nie tylko gwiazd rodzimych, za co duże brawa należą się obecnemu kierownictwu klubu. Tym razem, po wielu latach starań, udało się do Szczecina sprowadzić walijską legendę Budgie. Zespół u nas ubóstwiany, jak – można powiedzieć – nigdzie na świecie, na co spory wpływ miały trójkowe audycje Piotra Kaczkowskiego z lat 80.

Klub nie był może wypełniony do ostatniego miejsca, ale ludzi zebrało się sporo. Oczywiście wśród publiczności dominowało pokolenie wychowane właśnie na wspomnianych audycjach, sporo osób zabrało też swoje nastoletnie latorośla. Także, można powiedzieć, atmosfera wspominkowo – rodzinna.

Jako support wystąpił lokalny After Blues, który w ciągu mniej więcej dwudziestu minut zaprezentował cover Riders on the Storm oraz trzy bardzo fajne, rasowe bluesiory, ciepło przyjęte przez zgromadzoną publiczność. Potem nastąpiło około trzydziestu minut przerwy, zapowiedź gwiazdy wieczoru poprzez, równie przejętych jak widzowie, organizatorów koncertu i… zaczęło się.

Riff do Panzer Division Destroyed wstrząsnął całą konstrukcją budynku. Zespół (a szczególnie gitara Craiga Goldy’ego) zabrzmiał po prostu przepotężnie. A kiedy po tym wspaniałym otwarciu usłyszeliśmy riff do Guts, nie było już wątpliwości, że takie brzmienie będziemy słyszeć już do końca. Gitara po prostu wgniatała w ziemię, takiego ciężaru nie powstydziłby się sam Tony Iommi.

W zespole wyraźnie widać było radość grania i wysoką formę. Ubrany „po młodzieżowemu” Burke Shelley zdzierał gardło i szalał na basie tak, jakby czas się dla niego zatrzymał. Nie zapominał też co jakiś czas powiedzieć paru słów do zgromadzonych. Steve Williams wyglądał za swoim zestawem niezwykle dostojnie, ale potrafił niezwykle przyczadować. I w końcu „wypożyczony” z Dio Craig Goldy, który dość majestatycznie kroczył po scenie, co rusz jednak okazując radość z żywiołowego przyjęcia publiczności, która entuzjastycznie przyjmowała każdy utwór. I co chwila popisując się kapitalnymi solówkami.

Jeżeli ktoś widział Budgie na jednej z poprzednich tras po Polsce, z pewnością nie został zaskoczony setlistą. W stosunku do ostatniej wizyty praktycznie się ona nie zmieniła, ale fakt że zespół gra teraz w innych miastach niż wówczas. Dostaliśmy praktycznie same klasyki plus trzy utwory (Justice, Dead Man Don’t Talk i Falling) z najnowszego albumu We’re All Living in a Cuckooland. Czasu na wytchnienie nie było, praktycznie od początku do końca same czady. Wolniejszymi fragmentami były – oczywiście najbardziej oczekiwane Parents i I Turned To Stone. Choć ciężko tu mówić o spokojniejszych wykonaniach – w I Turned To Stone mamy przecież ognistą końcówkę z rewelacyjnymi solówkami, a riff do Parents zawierał w sobie tony ołowiu. Te dwa utwory były zresztą jednymi z najlepszych punktów koncertu (choć na początku Parents były małe problemy techniczne), przede wszystkim ze względu na kapitalną grę Craiga Goldy’ego, który popisywał się znakomitymi i szybszymi niż w oryginale solówkami. Generalnie – wszystkie utwory wypadły świetnie i niezwykle energetycznie,a numery z We’re Living in Cuckooland w niczym nie odstawały od klasyków. Chciałbym jednak wyróżnić, oprócz wspomnianych utworów, potężnie zagrany In For The Kill z wtrąconymi w środku Crash Course in the Brain Surgery i Hot as a Docker’s Armpit oraz Nude Disintegrating Parachutist Woman zagrane razem z Zoom Club.

Po mniej więcej 90 minutach zespół szedł ze sceny, żegnając sie niezwykle żywiołowym wykonaniem Napoleon Bona Part 1&2, jednak już po chwili na nią wrócił wykonując z niezwykłym wykopem Breadfan połączony z Whiskey River. I to tyle.

Nikt chyba jednak nie czuł niedosytu. Z evergreenów nie zabrakło niczego. Co najbardziej zapadło mi w pamięć poza potężnym brzmieniem? Przede wszystkim świetna forma całego zespołu, a szczególnie – podkreślę to jeszcze raz – znakomita gra Craiga Goldy. Owszem, niektórzy mogą narzekać, że może tych popisówek było za dużo, a w jego brzmieniu jednak za dużo było heavy metalu, a za mało hard rocka. Ale dla mnie jego gra była po prostu mistrzowska – czapki z głów.

Warto podkreślić, że niespełna godzinę po koncercie, wszyscy muzycy wyszli do fanów, podpisując płyty, plakaty i pozując do zdjęć. Była także okazja do wymienienia kilku zdań. Wszyscy byli nastawieni do fanów z sympatią, niezwykłą cierpliwością i wyrozumiałością. Miły gest i miłe zwieńczenie fantastycznego wieczoru.