Uli Jon Roth, Bochnia, Kino Regis, 20.12.2019 r.

Setlista:
1. All Night Long
2. Indian Dawn
3. Electric Sun
4. Sun In My Hand
5. Don’t Tell The Wind
6. We’ll Burn The Sky
7. In Trance
8. Fly to the Rainbow
9. Pictured Life
10. Catch Your Train
11. All Along The Watchtower
12. The Sails Of Charon
13. Dark Lady
14. Little Wing

Uli Jon Roth po dwóch latach powrócił do Polski. Powrócił – co niezwykle zaskakujące – ponownie z repertuarem opartym przede wszystkim na utworach, które grał ze Scorpions (1974 – 78). Oto okazuje się, że ten nietuzinkowy artysta, wirtuoz gitary, który do tej pory niespecjalnie patrzył w przeszłość, uważał ją za zamkniętą i szedł do przodu swoją własną, niszową muzyczną ścieżką, nagle na ładnych parę lat cofnął sie do swoich hard rockowych korzeni. Powrócił na tyle mocno, że nagrał już dwa – dwupłytowe (sic!) albumy – sięgające po dorobek ze znakomitych czasów hard rockowców z Hannoveru – studyjny Scorpions Revisited i koncertowy Tokyo Tapes Revisited, którym powtarza klasyczną koncertówkę  – oraz od kilku ładnych lat objeżdża świat z tym repertuarem. Tym razem co prawda trasa miała nieco inny charakter, była częścią celebrowania 50-lecia muzyka na scenie (jak wspomniał na dzień dobry sam muzyk, już 51-lecia), choć sama jej końcówka, w tym występ w Bochni, należy traktować jako pewien jej odprysk.

Pięć lat temu miałem okazję uczestniczyć w jego koncercie w Starym Domu w Domecku pod Opolem, jak i przeprowadzić długi wywiad z muzykiem. Tym razem zawitałem do Bochni, gdzie artysta również grał pięć lat temu. Koncert ponownie odbywał się w… kinie. Kino REGIS, matecznik idei Bochnia Rocks, z dużą salą na 130 osób, zapewnił niesamowicie intymną atmosferę, z muzykami na wyciągnięcie ręki, bez jakichkolwiek barierek, ochroniarzy czy innych ceregieli.

O samym, niezwykłym cyklu Bochnia Rocks, warto posłuchać na YouTube, bo to doprawdy fenomen, jak wielka pasja i chęci mogą doprowadzić do tego, że 30-tysięczne miasto, regularnie, od bodajże pięciu lat, nawiedzają znakomici rockowi muzycy, grając w malutkich salach, za co publiczność płaci naprawdę nieduże, jak na współczesne standardy i kubatury sal pieniądze.

Zasiadam zatem w IV rzędzie na wygodnym kinowym fotelu, mając małą scenę niemalże na wyciągnięcie ręki. Kino wypełnione prawie w całości, głównie osobami w wieku podobnym do głównej gwiazdy wieczoru. Miło było spotkać znamienitych przedstawicieli dawnego fanklubu zespołu Scorpions, wśród których nie brakowało koneserów okresu z Rothem na gitarze. Po krótkiej zapowiedzi ze strony organizatorów, Uli wchodzi na scenę, ze swoim zespołem. I tu – pierwsze zaskoczenie. Nie towarzyszą mu muzycy, którzy grają z nim ostatnie trasy, nagrali dwie wspomniane płyty, jak i występowali jeszcze z nim na początku grudnia.

Towarzyszący Uliemu zespół robi zaskakujące, może nawet lekko groteskowe wrażenie. Wokoło mnie pomruk i lekkie obawy, którym też uległem. Mocno misiowata – podtatusiała sekcja rytmiczna, młody gitarzysta i… sobowtór Ronniego Jamesa Dio na wokalu. Nie pierwszy raz okazało się, że pozory mylą, a panowie, jak się później okazało, Włosi, spisali się rewelacyjnie, o czym na koniec. A sam Uli w tradycyjnej bandanie, stroju żywcem wyjętym z lat 70. i  z niezmiennie robiącą wrażenie sky-guitar.

Ruszyli – tradycyjnie ze scorpionsowym otwieraczem lat 70. –  All Night Long. Od razu w uszy rzuciło się bardzo dobre nagłośnienie gitary Uliego, solidna łapa perkusisty i porządne gardło wokalisty. Na początku można było nieco mieć zarzuty do całości brzmienia, ale z czasem akustyka koncertu sporo zyskała i była naprawdę klarowna, a co chyba dla wszystkich zgromadzonych najważniejsze, z zawsze czysto i wyraźnie brzmiącą gitarą maestro.

Po chwili, pierwszy raz miałem okazję posłuchać na żywo utworów Electric Sun, wybrzmiało Indian Dawn i Electric Sun, oba wypadły doprawdy znakomicie. Jak niemało fanów Rotha, do płyt tego jego solowego projektu powołanego zaraz po odejściu ze Scorpions, wracam rzadko, głównie ze względu na wokal muzyka, który wypada tam po prostu słabo, co niejako wpływa na odbiór intrygującego materiału muzycznego. Po latach utwory te, na żywo ukazują swój nowy potencjał, nie tylko dlatego, że Uli ma wsparcie wokalne, ale również dlatego, że i on sam znalazł swój styl śpiewania i robi to znacznie lepiej niż te niemalże 40 lat temu. W zasadzie – już po pełnej satysfakcji z usłyszenia na żywo po raz kolejny scorpionsowskich klasyków – nie miałbym nic przeciwko Electric Sun w większej ilości na żywo.

Zaskoczeniem było także wykonanie ładnej ballady Don’t Tell The Wind z debiutanckiego albumu grupy Zeno (Zeno, 1986 r.), zmarłego w zeszłym roku brata Uliego, Zeno Rotha. To niezwykle miły gest.

Poza tym dostaliśmy same scorpionsowe klasyki. Oczywiście, serce by chciało usłyszeć jeszcze ukochane z tego okresu: Polar Nights, I’ve Got To Be Free, Top of The Bill i In Your Park, natomiast nikt nie miał prawa wybrzydzać. To była scorpionsowa uczta. Wykonanie tych wciąż lśniących mocnym blaskiem utworów było po prostu fenomenalne i uwypukliło wszelkie zalety tychże utworów. Pictured Life i Catch Your Train zagrane ostro i szybko, porywały rockowym ogniem i finezyjnymi solówkami, We’ll Burn The Sky i In Trance tradycyjnie świetnie łączyły melancholijne, nastrojowe frazy solowe, z prostym riffowaniem i ujmowały obłędnymi solówkami,a wykonanieFly To The Rainbow, choć pozbawione akustycznego wstępu, nie zawiodło i było po prostu magiczne, przy okazji stanowiąc popis psychodelicznych efektów i możliwości technicznych sky-guitar. Oczywiście największy entuzjazm wzbudziło perfekcyjnie odegrane, wirtuozerskie The Sails Of Charon.

Mając porównanie do tego, jak współcześni Scorpions grają na żywo tzw. “70s Medley” – ich jedyne, grane chyba nieco na siłę, spojrzenie na erę Rotha w zespole, mogę powiedzieć tylko, że Roth zwycięża przez nokaut po kilku sekundach. To doprawdy przykre, że od lat skupieni na swoich najbardziej komercyjnych dokonaniach Scorpions, nie tyle nie doceniają, co kompletnie ignorują swój najambitniejszy i artystycznie najciekawszy okres kariery, a  Roth otoczony muzykami “do wynajęcia” bije na głowę wykonaniami utworów z tamtych czasów swój macierzysty zespół.

Zostawmy jednak Scorpions, jako że największą perłą tego koncertu było jednak wykonanie All Along The Watchtower z repertuaru Boba Dylana, aczkolwiek oczywiście w wersji hendrixowskiej. Tego po prostu opisać słowami się nie da. Od dosadnego, porządnego pieprznięcia riffem, po wspaniałe budowanie klimatu, i frazowanie, z delikatną kaczką,  przy czystym, pięknym brzmieniu, bardzo dobry opowiadający wokal Uliego, aż po to, co najważniejsze – obłędne, ekstatyczne, siarczyste solówki, gdzie ogień spod gitary szedł pod sam sufit kina. Ja poczułem się, jakbym przeniósł się w czasie. To było niewiarygodne!

Oglądanie Uliego z tak bliskiej odległości to doprawdy niesamowite przeżycie. Karkołomne solówki, momentami wręcz porządny shredding, wspaniałe frazowanie i praca wajchą, niesamowite możliwości i piękne brzmienie sky-guitar. Do tego to wszystko grane, z niezwykłą lekkością, jakby od niechcenia, bez żadnego wysiłku.

Nie byłoby jednak tej przyjemności, gdyby nie wymienieni na początku muzycy, towarzyszący Uliemu, jak  się dowiedziałem dokooptowani na pięć ostatnich koncertów trasy, ale często też towarzyszący – w różnych konfiguracjach – innym muzykom, przy okazji koncertów z cyklu Bochnia Rocks. Wokalista Piero Lepolare nie tylko wyglądał jak Dio, ale i momentami powtarzał jego gesty, a przy przekomarzaniach wokalnych z publiką, krzyczał nawet long live rock and roll. Najważniejsze wszakże, że miał odpowiednią parę w głosie. Parę, ale w łapie miał też perkusista Archelao Macrillò, który grał niezwykle czujnie i idealnie wpasował się w klimat koncertu, przypominając złote czasy zapomnianych perkusistów Scorpions – Rudy’ego Lennersa czy Jurgena Rosenthala. Trudnemu zadaniu akompaniowania mistrzowi na gitarze rytmicznej podołał Emialiano Tessitore. W końcu – swoje zrobił na basie Francesco Caporaletti. Panowie dali naprawdę hard rockowego czadu. Momentami dość zabawnie wyglądało to, że praktycznie w każdym utworze wszyscy zerkali na Rotha, czekając aż skończy swoje solo i improwizacje, niemniej jednak efekt tego był świetny – wszystko zagrane w punkt, celnie, na czas, a co najważniejsze w duchu oryginalnych wykonaniach. Każdy też dostał swoje, dobrze wykorzystane, kilkadziesiąt sekund podczas, tradycyjnie mocno rozimprowizowanego, Dark Lady.

Moim, i nie tylko, zdaniem wymienieni panowie jako zespół towarzyszący spisali się kapitalnie, wspaniale budując klimat hard rockowej uczty.

Koncert tradycyjnie zwieńczyło udane Little Wing. To był magiczny, niezapomniany wieczór.