Dzięki, Ozzy!

Grudzień 1999 roku zmienił moje (muzyczne?) życie na zawsze. Legendary rock stars – Black Sabbath – Greatest hits – supermarketowa płytka rodziców losowo wzięta z uginającej się od znakomitości muzycznych półki. Ktoś pod szyldem Old Records wpadł na świetny pomysł, korzystając z ówczesnego prawa autorskiego oraz tego, że w Polsce doszliśmy wtedy do dobrobytu takiego, iż przeciętnego człowieka w końcu stać było na płytę CD i coś, co je odtwarza, i powydawał największe przeboje najznamienitszych rockowych tuzów sprzed 25 lat. Do tego dogadał się z marketami, w efekcie sprzedawali to za mniej więcej 10 zł. Miałem szczęście, że płyta Sabbath Bloody Sabbath wydana była w roku 1973 i, że utwór tytułowy z tejże otwierał składankę. Ależ to zrobiło na mnie wrażenie! Ten riff, to brzmienie i TEN głos!! Kosmos!!! Otworzyły się wrota do innego wymiaru. Takich przeżyć, takich oniemień, olśnień w życiu nie ma zbyt dużo. Zapamiętuje się je na zawsze. Do dziś pamiętam tandetnie wydaną płytkę, której badziewna prosta okładka, wydawała się magiczną, a od lektury samych tytułów otwierały się usta z wrażenia. Sabbra Cadabra, The Wizard, Iron Man, Into the Void…

W domu uzyskałem tylko informację, że ten Ozzy to mroczny koleś, ciemne długie włosy, malował oczy i paznokcie na czarno. Od zaznajomionych znawców tematu dowiedziałem się o karierze solowej, szkolny guru Hubert włączył Crazy Train i opowiadał o Reunion, a inny, Michoo, dwa dni później przyniósł wypożyczoną z audiowizualnej biblioteki The Ozzman Cometh. Tam z tyłu okładki, pierwszy raz zobaczyłem tego mrocznego kolesia, faktycznie jakiś smutny, w kolczudze, przypominał jakiegoś blackmetalowca… W końcu i ja trzymałem w ręku wypożyczoną wspomnianą płytę – jak gąbka chłonąłem komentarze Ozzy’ego o poszczególnych utworach, rozkładając każde słowo na czynniki pierwsze. Ale przede wszystkim wsiąkała we mnie muzyka. Niemalże każdy utwór robił olbrzymie wrażenie, niesamowita gra Randy’ego Rhoadsa (solówki!), mroczne teksty, niepokojący imidż, i ten magiczny głos (I Just Want You!). Narodziła się fascynacja. Kilka kolejnych tygodni z wypiekami na twarzy poznawałem płyta po płycie. Większość pierwszych przesłuchań i ciar pamiętam do dziś… Już samo skompletowanie dyskografii stanowiło wyzwanie. Biblioteka wszystkich płyt nie miała, koledzy również. Część płyt poznałem po długim czasie. Diary of a Madman i The Ultimate Sin dzięki Stadionowi X-lecia, Just Say Ozzy upolowane w sklepie muzycznym w prawobrzeżnym Szczecinie. Krążyły w odtwarzaczu miesiącami, jednocześnie otworzyły bramy do nieznanego wówczas świata heavy-metalu. I narodziły moją pasję do tej muzyki. 

Muzyka muzyką, ale kim jest do cholery ten Ozzy. Materiałów w bibliotekach nie było, a przeszukiwanie starych Tylko Rocków w czytelni to jednak przesada, zarazem w ówczesnym internecie niewiele było wówczas informacji, a największym źródłem była nieodżałowana ozzyhead.com, wymagająca solidnych posiedzeń ze słownikiem (Mitch Van Beekum – fani są do dziś niezmiernie wdzięczni). 

Od lektury włos jeżył się na głowie. Czytało się o rzeczach niewyobrażalnych. Z perspektywy czasu – obrzydliwych, oburzających, upodlających, żenujących, momentami wręcz niewiarygodnie głupich. Wtedy zarazem – może i momentami szokujących, odpychających – ale chyba raczej zadziwiających, intrygujących i fascynujących. W wieku tych nastu lat przecież cholernie wierzy się ten rockandrollowy mit. Wydaje się spełniać wszystko to, czego się w tym wieku szuka. Wolność. Nieskrępowana wolność i beztroska. Żadnych hamulców.

Jednocześnie spojrzenie na zdjęcia, słuchanie muzyki, czytanie wywiadów – to przecież swój chłop, sceniczny dowcipniś, komediant, szołmen, luzak. Jakoś te wszystkie dziwne historie się racjonalizowało. Prostemu chłopakowi z odmętów największej biedy robotniczego Birmingham ufało się bezgranicznie. 

I tak w lutym 2001 w wyniku połączenia pasji do muzyki z odwieczną pasją do komputerów światło dzienne ujrzała pierwsza w Polsce strona w całości poświęcona Ozzy’emu Osbourne’owi (a pisali o niej nawet w ogólnopolskich gazetach). Chwilę później fuzja, w zasadzie przejęcie największej polskojęzycznej strony o Black Sabbath skrupulatnie prowadzonej przez Mormo, powstało forum dyskusyjne i, a, jakże, oczywiście, że fanklub. Okazało się zarazem, że wielbicieli Black Sabbath jest masa, ale solowy Ozzy to już dla większości niekoniecznie. Tychże fanów poszukać trzeba było głębiej. Ale i tacy fani się w końcu znaleźli. Godziny przegadane na forach, ircu czy chatach o każdym aspekcie twórczości. Przyjaźnie, które trwają do dziś. 

Ozzy wydawał mi się wtedy dziadkiem powoli kończącym karierę. W końcu miał już 53-lata, w takim wieku przecież na scenie się nie występuje! Zostawił fascynującą muzyczną spuściznę. Tymczasem nagła informacja o premierze nowej płyty, polowanie na teledysk Gets Me Through na MTV2, możliwość odpakowywania drżącymi rękoma premierowego wydawnictwa. Wow, nie do wiary!

Radość nie trwała jednak długo, bo nieoczekiwanie, już kilka miesięcy później pojawiło się The Osbournes. Zobaczenie Ozzy’ego w tym programie, w tym stanie, było szokiem. Bełkoczący, ledwo się poruszający, mający niewiele do powiedzenia poza soczystymi wulgaryzmami. Wyglądał na niekontaktującego, ledwo poruszającego się, trzęsącego się, zużytego używkami starego grzyba, z totalnie przeżartym mózgiem. Gościa, który jedyne co jest w stanie robić, to wypełniać kolorowanki i kląć jak szewc. W Tylko Rocku szydzili, że nie jest w stanie wklepać nawet adresu ozzy.com, a przeprowadzony z nim wywiad był tragiczny – bełkot. Ba, nawet swego czasu protestowałem, ale pojedynek młodego zagorzałego fana z chłodną, niesprzyjającą wtenczas Ozzmanowi redakcją był z góry przegrany.

Ale i to człowiek jakoś racjonalizował. Przecież ma już te ponad 50 lat, lata rockandrollowego życia znalazły swoje odbicie. A co do samego programu, to Sharon zazdrościła sławy. To ona jest winna. Ozzy nie wiedział..

W maju 2002 roku, po nieprzespanej nocy (żeby nie zaspać) siedziałem w pociągu do Katowic na Ozzfest. I kilkanaście godzin później mogłem zobaczyć Mistrza na żywo i wspólnie z nim wyśpiewać każdy utwór. Zderzenie ludzkiego wraka z The Osbournes z nieokiełznanym, dobrze śpiewającym żywiołem na scenie było wręcz niewiarygodne. Czego chcieć więcej?

A było dużo więcej! I Black Sabbath z Billem Wardem, i pożegnalne Black Sabbath już bez Billa, i kolejny Ozzy solo (16 lat później!), tym razem w Krakowie. Na tym ostatnim koncercie muzycznie było wciąż nieźle, ale w postawie  na scenie i w kontakcie z publiką czuć było już automatyzm, zmęczenie, wiek. Były możliwości meet & greet. Ale świadomość życiowa była też już taka, że lepiej swoich wyobrażeń, marzeń, projekcji na temat Idola nie psuć.

Dostaliśmy też nieoczekiwanie nową płytę Black Sabbath, i aż cztery kolejne płyty solowe (+ 1 koncertówkę i 1 z coverami). Różnie z nimi bywało, ale w zasadzie każda przyniosła jakiś Osbournowy klasyk i kolejny zestaw numerów do uwielbiania przez fanów.

Ba, ukazała się też znakomita autobiografia, książka pokazującą Ozzy’ego w pełni od A do Z. Szczerze, prawdziwie. I niebywale śmiesznie. To Ozzy taki, jaki był, nie silący się na intelektualistę, nie zgrywający kogoś, kim nigdy nie był.  Prawdziwy Ozzy, nie ten z The Osbournes, którego trzeba było się wstydzić. Jeżeli chcecie poznać prawdziwego Osbourne’a, znajdziecie go na kartach Ja, Ozzy. 

W ostatnich latach widać było, że Ozzy straszliwie się posypał, już Ordinary Man i w tekstach, i w teledyskach wydawał się płytą pożegnalną. A tymczasem dostaliśmy jeszcze Patient No 9 – bezsprzecznie najlepszą od Ozzmosis

Niemniej jednak czas płynął nieubłaganie.Starość jest straszna. I nie pomoże tu dostęp do najlepszych lekarzy czy niemal nieograniczony portfel.

Na zdjęciach po wydaniu Pacjenta, Ozzy wyglądał beznadziejnie, szczególnie na tych nieoficjalnych. Na filmach, w jakichś występach w śniadaniówkach niezrozumiale bełkotał, wygladał jakby ledwo kontaktował. Choć zdarzały się i lepsze – te z rozmów w audycji Billy’ego Morrisona czy jakieś pojedyncze z social media, co chwila suflujące, że nieustannie przekładana trasa jednak się odbędzie. Że jest w formie, że trenuje. W wielu wypowiedziach zachował swoją iskrę, błyskotliwą złośliwość, poczucie humoru i… czuć było tę gorycz, że chciałoby się na scenę. Na nakręconym jakoś niedawno teledysku do Gods of Rock and Roll też było widać, że jest jako tako. Ale już na Hall of Fame w 2024, Ozz wyglądał fatalnie. Nie wydawało się, żeby kiedykolwiek był jeszcze w stanie wystąpić publicznie, nie mówiąc o zaśpiewaniu.

I w końcu, po latach spekulacji, zapowiedziano pożegnalny koncert. Metalowe święto, wydarzenie, jakich już nie ma, zgromadziło plejadę metalowych gwiazd. Zanosiło się na wydarzenie na miarę koncertu ku pamięci Freddiego Mercury’ego. 

Oglądałem go z ogromnym stresem. Obawiałem się, że Ozzy po prostu nie da rady i w efekcie zostanie zapamiętany w jakiś żałosny, niegodny sposób, bo występ po prostu się posypie. Przypominały się te najbardziej kompromitujące występy, bo przecież i za lepszych czasów bywało fatalnie (ozzy_at_his_worst.mp3, występy na Ozzfest na przełomie wieków czy niesławne Take Me Out to the Ball Game). Albo puszczą playback, który zasadniczo się nie zdarzał, aczkolwiek gdzieś tam, w 2022r., był tam jakiś miniwystęp, bodajże przy okazji początku sezonu NFL w Los Angeles.

Zakładam, że, aby wyeliminować wszelkie ryzyko, łącznie z tym, że Ozzy po prostu nie da rady wystąpić, że będzie miał problemy fizycznie, albo wręcz padnie na scenie, co i sam niejednokrotnie zapowiadał, streaming był opóźniony o te dwie godziny. I cholera, trzeba było siedzieć do tej drugiej w nocy.

No i w końcu po godzinach występów innych gwiazd O’Fortuna. I znów – wow, nie do wiary jak Ozzy znakomicie zaśpiewał I Don’t Know. Okazało się, że taki występ, z fotela może mieć jednak sens, że może być dobrze, choć wszelkie zbliżenia na twarz czy trzęsące się nogi, straszliwie zasmucały. Ale jakiż dobry to był wokal, jaka werwa! Stres wrócił przy Mama I’m Coming Home, ledwo wychrypniętym, ledwo dociągniętym. Oczyma wyobraźni widziałem, że to już koniec. Że więcej nie będzie. A jednak dociągnął i koncert solowy i udźwignął krótki, solidny set z Sabbathami. Widać było, że ciało odmawiało posłuszeństwa, Ozzy był bezradnym staruszkiem, występ był ewidentnie nieco ponad siły, ale ogarnął to wszystko. Mimo olbrzymich nerwów, emocji, niepewności, stresu. Ba, ogarnął na tyle, że przez moment pomyślałem nawet, że, cholera, on zrobi jeszcze z jedną płytę.

Zakończył na swoich zasadach. To było godne pożegnanie ze sceną. Pożegnał się z fanami, jak chciał, a do tego – kolejny już raz (Costa Mesa, 1992) –  udało mu się na swoje pożegnanie ściągnąć kolegów z Sabbath, mimo że The End miało już miejsce. Ci, może i kręcili nosem, ale nie odmówili.

Nagle grom z jasnego nieba. Jak to? Wszak nawet na tych ostatnich filmikach publikowanych gdzieś tam przez córkę, Kelly, sprawia wrażenie będącego w przyzwoitej formie, nie odbiegającej za bardzo od tej z The Osbournes…

Przeglądam pierwsze wersje strony o Ozzym, czytam szczeniackie, egzaltowane wypowiedzi sprzed, prawie ćwierć wieku. Ileż tu było pasji, emocji, naiwności…

Miałem okazję nie tylko ostrzyć swoje dziennikarskie pióro, ćwiczyć słowną szermierkę w licznych pojedynkach na muzycznych forach czy z redakcją Tylko Rocka, ale i rozwijać swoje umiejętności webmasterskie i developerskie. Ba, wstawaliśmy z kolegą przed 5 rano, żeby w najwcześniej otwieranym w mieście kiosku odpowiedzieć na pytania w konkursie Wyborczej i wygrać 10 godzin karty call-back to internetu. I spożytkować ją na kolejnych dysputach i zbieractwie kolejnych materiałów na stronę. Ba, Gość zainspirował do prób stworzenia najambitniejszego muzycznego rockowego projektu polskiego internetu. Może jeszcze to wskrzesimy?

Muzyka pozostanie z nami na zawsze. I pamięć o tym zadziwiającym, jedynym w swoim rodzaju człowieku, zwłaszcza ta o koncertach.

No nie idzie się pogodzić, że nie stąpa już po tym świecie.

Dzięki za wszystko, Ozzy!